Forum Forum grupy echo SAS Wrocław Strona Główna Forum grupy echo SAS Wrocław
Jest to forum grupy echo szkoły przetrwania i przygody SAS we Wrocławiu
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

relacja z obozu w Chatce :)

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum grupy echo SAS Wrocław Strona Główna -> Wrażenia z Wyjazdów
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Miśka




Dołączył: 11 Sty 2007
Posty: 26
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Wąchock

PostWysłany: Sob 23:22, 12 Maj 2007    Temat postu: relacja z obozu w Chatce :)

Relacja z obozu zimowego w Chatce Górzystów

27.01 – 02.02.07

Tyle mrożących krew w żyłach historii, tyle opowieści budzących niepewność i tyleż anegdot reprezentujących wyjątkowo czarny humor dotarło do moich narządów słuchowych z ust osobników, które przeżyły obóz zimowy w Chatce Górzystów! Przygotowałam się psychicznie do obozu traperskiego niemal jak do wyprawy na księżyc. Byłam gotowa na wyczerpujące dotarcie do Chatki, głodowe porcje posiłków, panujące w schronisku skrajne temperatury i ogólnie niekorzystne zwilgotnienie całego ubioru, wpływające negatywnie na samopoczucie. Na szczęście moje obawy okazały się być wysoce hiperboliczne, o czym zaraz sami się dowiecie.
W sobotę, dwudziestego siódmego stycznia we wczesnych godzinach porannych dotarłam na zbiórkę z dwunastokilogramowym plecakiem na grzbiecie. Zaraz po pozostawieniu moich rzeczy na dworcu głównym PKS dostrzegłam w witrynie dworcowego kiosku całodobowego przedmiot, który z ogromną siłą zawładnął moim umysłem. Każdy mięsień naprężony był do granic możliwości, mózg pracował na najwyższych obrotach, cały organizm skupiony był tylko na jednym: zdobyć gumowo-plastikową imitację pterodaktyla. Moje pożądanie zostało natychmiast zaspokojone. Dokonałam zakupu latającego praszczura i z wielką dumą ochrzciłam Go imieniem Malkolm.
Autobusowa podróż do Jeleniej Góry i przesiadka do pojazdu, który dowiózł nas do Jakuszyc minęła bardzo spokojnie. Malkolm okazał się być niewiarygodnie gadatliwym dinozaurem. Śpiewał, tańczył, latał. W czasie tej podróży staliśmy się nierozłączni.
W Jakuszyce City zagospodarowano pewną ilość cennego czasu na przećwiczenie jazdy na nartach biegowych, które przez następne dni stały się naszym głównym środkiem lokomocji. Podczas, gdy moi echogrupowi towarzysze zaliczali kolejne karambole i wywrotki w białym puchu, udałam się (wedle donośnie brzmiącej prośby pana Timera) do ski-service, w celu przyspawania sobie specjalistycznych gwiazdek-antyzapadaczy do kijków, gdyż poprzednie uległy autodestrukcji. Na szczęście Pan Złota Rączka, pracownik ski-service uporał się bardzo szybko ze swym zadaniem i już po chwili uległam magii szusowania po nieco naruszonej ciągłymi upadkami pokrywie śnieżnej. Robiłam to naprawdę starannie, żeby tylko nie doznać bliższego spotkania z otuloną białą pierzyną ziemią.
Ruszyliśmy w trasę objuczeni bagażem. Jechało się bardzo powoli, gdyż co krok zdarzał się upadek. Ja wciąż szłam bardzo ostrożnie, ale trochę szybciej, co pozwoliło mi uniknąć przykrych niespodzianek związanych z utratą równowagi oraz jednocześnie trzymać się w czołówce. Niedługi czas potem zostawiliśmy z tyłu resztę grupy i jak kaczuszki za swoją mamusią szusowaliśmy zgodnie za Szefową Ivą. Promienie słońca oświetliły nam drogę, gdy dobijaliśmy do parkingu narciarskiego przy schronisku Orle. Muszę się pochwalić moim pierwszym upadkiem, który spowodowany był chęcią zakończenia jazdy we wspaniałym stylu, brawurowo hamując na krawędziach, niczym narciarz zjazdowy. Decyzja o takim hamowaniu spowodowała nagłą utratę pionu, za to wzbogaciła mnie o zyskanie poziomu. Wylądowałam pięknie na zadku, chronionym przez pokaźnych gabarytów plecak, narty ułożyły się w jakąś dziwną konstelację współgrając przy tym z kijkami. Nogi powyginały się nienaturalnie powodując brak możliwości swobodnego powstania. Jednakże rozmyślając nad tym, co by tu uczynić, by nie nastawić się na ogólne pośmiewisko, mój trzeźwy umysł poradził odpięcie plecaka, co oczywiście uczyniłam. Było to najlepsze z możliwych rozwiązań i już po chwili narodziłam się na nowo w pionie, niczym feniks z popiołów powracający do życia. Postanowiłam się już nie przewracać, bo to nieprzyjemne.
W schronisku posiliłam się wyrobem czekoladopodobnym zaoferowanym mi przez Brunera. Napoiłam swe spragnione usta odżywczą herbatą o zabójczym dla mych kubków smakowych aromacie wiśni. Pogadałam trochę z Malkolmem, przytroczonym do plecaka, pogadałam trochę z Mahometem, przytroczoną do ławeczki, pogadałam trochę z panem Silnym Niedźwiedziem przytroczonym jw. oraz wdałam się w bardzo rozwijającą intelektualnie rozmowę z panią WueFistką z Zielonej Góry, która uczy w ośrodku dla trudnej młodzieży i ma wielkie serce. Wymieniłyśmy między sobą potok miłych słów. O babci, co jeździ na motorze, o młodzieży i o poświęceniu w imię przyszłych pokoleń. Pożegnałam się z panią WueFistką z Zielonej Góry, która uczy w ośrodku dla trudnej młodzieży i ma wielkie serce oraz z jej towarzyszami biegówkowej przygody, życząc szczęścia i pogody ducha. Po pewnym czasie ruszyliśmy w dalszą drogę. Musiałam wyjaśnić szefowej kilka nieścisłości związanych z rozmową z panią WueFistką z Zielonej Góry, która uczy w ośrodku dla trudnej młodzieży i ma wielkie serce.
Mijaliśmy ubrane w białe kaftaniki drzewa i pokryte makijażem szronu kosodrzewiny. Przejeżdżaliśmy nad zatrzymanymi przez pozornie kruche płyty lodu potokami i brnęliśmy przez wietrzne zakątki. Raz po raz między drzewami ukazywało się słońce, by zniknąć po chwili jeszcze prędzej niż się pojawiło. Otoczeni majestatem szczytów, napawaliśmy się obecnością wszystkich czynników gwarantujących niezapomniane przeżycia. Dookoła, w śniegu, w wietrze, w szarawym niebie czuło się wieczną tajemnicę gór, nie pozwalającą przejść obojętnie obok tworzonych mozolnie przez podmuchy wichru zasp. Każdy obiekt wyzwalał z siebie niepojętą moc, która hipnotyzowała nas, kroczących przez śnieżne pustkowia, budząc ukryte dotychczas cząstki duszy wołające o przygodę.
Co jakiś czas naszą upojną samotność przerywali spieszący na operacje usunięcia brodawki Czesi. Całymi grupami, bez kierunkowskazu wyprzedzali pokrzykując Krecikowe komendy: „Ahoj!” albo „Dobri den!”. W pewnym momencie, przed wjazdem na niezbyt pochyły pagórek zatrzymaliśmy się, by utworzyć zwarty szereg z dobijających po kolei osób. I właśnie wtedy, pytając pana Kazimierz o oko (musiałam się obrócić w tył) uległam drugiemu upadkowi!!! Mój pakunek niesiony z uporem na plecach w końcu pokonał mnie i spowodował natychmiastową zmianę punktu widzenia (na troszkę niżej położony). Po podniesieniu się z tragedii znów w pełni sił fizycznych (psychicznych wcale nie utraciłam!) śmiało zdobyłam pagórek i po minięciu kilku kolejnych wzniesień oczom moim jak i grupy ukazało się schronisko. Jeszcze tylko kawałek drogi przez halę, zjazd ku rzeczce, przekroczenie mostu, troszkę w górę, troszkę po płaskim, potem znowu w górę i… ta da da!!! W pełni glorii, przy gromkich fanfarach wiatru, w laurowych wieńcach szronu wkroczyłam do celu drogi. Chatko Górzystów witaj! Muszę przyznać, że ów podróż mnie nie zmęczyła, bo nastawiłam się na jakiś Armagedon, ból i wszechogarniającą rozpacz, a okazało się, że tak nie było. I dobrze!
Ja oraz Kadzia jako pierwsze reprezentantki naszej skromnej grupy dziewcząt wkroczyłyśmy do pokoju (Stara kuchnia) i zajęłyśmy prycze. Naszą wspólną decyzją, wynikiem rozmyślań oraz głośnych za i przeciw był wybór kanapy dwuosobowej. Decyzja oparta była na stwierdzeniach, że przy oknach za zimno, a kaloryfery będą straszyły mokrym ubiorem, zaś łóżka piętrowe zarówno na dole, jak i na górze są twarde jak diament nieoszlifowany, przez co niewygodne. Rozłożyłyśmy nasze rzeczy, zdałyśmy prowiant do magazynu i udałyśmy się do kominka w celu pożarcia przeogromnego naleśnika ze śmietaną i jagodami, który został w jednej czwartej rozpłaszczony na moich spodniach, bluzce i polarze. Mimo to okazał się on smakowitym kąskiem doskonale zaspokajającym głód. Wieczorem odbyła się kolacja i krótki wykład na temat: ‘co wolno, a czego nie wolno’. Potem krótkie kąpiu-kąpiu, myju-myju i czas na odpoczynek w postaci odwiedzin w krainie Morfeusza, zakończony następnego dnia pobudką połączoną z orzeźwiająca zaprawą poranną.
Zaprawa była konkretna to znaczy krótka i na temat. Szybki truchcik po śniegu, jakieś przysiado-ćwiczenia i jeszcze szybszy powrót do chatki. Tam poczuć można było rozlewające się po całym ciele przyjemne ciepło. Po otrzymaniu tak wyraźnego porannego kopa w spokoju i melancholii należało udać się na śniadanie złożone z pysznej i pożywnej kaszki, którą nikt (prawie) nie pogardził, chleba i suplementów. Przez cały obóz, aż do egzaminu najmniejszą popularnością cieszył się ‘Czeko-dżemi’. Po śniadaniu wyruszyliśmy na biegówki. Pan Timer zaprezentował nam różne kroki, po czym ruszyliśmy czym prędzej do lasu, by schować się przed mroźnym wichrem pędzącym z niespotykaną siłą i odrywającym ludziom twarze i brwi. W lesie co jakiś czas zmienialiśmy się na prowadzeniu i tym sposobem dotarliśmy w końcu do podnóża równi pochyłej. Wdrapaliśmy się na stok i w jego połowie utworzyliśmy zgrabny szereg. Tam pan Timer pokazywał nam jak się zjeżdża ze stromej górki na biegówkach. A potem wszyscy próbowali tej czynności z lepszym lub gorszym skutkiem. I tak zjeżdżali i zjeżdżali, aż w końcu przyszedł czas na mnie. Podglądając wyczyny narciarzy doszłam do wniosku, że nie zjadę bo to nieprzyjemne. A po za tym strumyk płynący u podnóża wzniesienia był namacalną przepowiednią i zwiastował rychłe wpadnięcie do niego i spoczęcie na dnie, w razie nie trafienia w mikroskopijny mostek. Zdarzyło się jednak tak, że zjechałam, zaliczając po drodze wywrotkę, która wcale nie była taka zła. Następnie wchodziliśmy i zjeżdżaliśmy kilka razy. Po trzecim zjeździe została wyznaczona grupa rzekomo potrafiących zjeżdżać (dlatego rzekomo, że ja tam trafiłam), która wybrała się na sympatyczną trasę szlakami: żółtym, konną ścieżką , niebieskim, kończąc swój wyczyn w Chatce Górzystów.
Po niedzielnym obiedzie, jeśli pamięć mnie nie zawodzi odbył się wykład o podstawach zimowego przetrwania, hipotermii etc. Następnie zostaliśmy wysłani w dwóch grupach na bytowanie. Grupa, w której się znalazłam zgodnie i ochoczo (…) stworzyła piękny wiatrochron i nakładem pracy niemalże całego zespołu udało się rozpalić trzaskający wesoło ogień, którego siwy dym okrył wszystkich duszącymi oparami. Po wykonaniu tych czynności większa część grupy udała się na spoczynek, zapominając niestety o drewnie, a raczej o jego niedoborze. Podjęłam więc zdecydowane kroki zmierzające do tego, by pewne osoby jeszcze nie śpiące nie uczyniły tego. Ola, Jasiek i Ja pozostaliśmy jedynymi osobami nie zagrożonymi zaczadzeniem, gdyż opuściliśmy przeklęty, zadymiony wiatrochron i udaliśmy się po drewno. Była to przyjemna czynność, odpędzająca z naszych powiek marzenia o śnie. Jasiek i ja zrywaliśmy gałązki i gałęzie, zaś Ola ostrożnie dorzucała je do płomienia ogniska. W pewnym momencie bardzo zaintrygowała mnie gałązka położona wyżej niż inne, więc bez żadnych oporów wdrapałam się na drzewo, gdzie zostałam zaatakowana przez spadający z wyższych gałęzi śnieg, który trafił prosto za kołnierz mojej kurtki oraz do rękawów! Z krzykiem na ustach próbowałam obronić się przed śmiertelnymi ciosami, uciekając w dół. Niestety drzewo zemściło się na mnie za próbę okaleczenia i podsunęło zdradliwa gałązkę, którą chwyciłam mocno. Trzask-prask i łubudu, oto ja, pokonana przez sojusz drzewa ze śniegiem leżę w zaspie obolała po upadku i wzdycham do księżyca ponure groźby. Na szczęście szybko pozbierałam się po porażce i w akcie zawistnej zemsty poczęłam zrywać gałęzie ze zdwojona siłą. W krótkim czasie powstała spora sterta drewna, więc udaliśmy się na krótki odpoczynek. Z pieśnią na ustach dusiliśmy się w naszym schronie, gdy przyszedł nam do umysłów pomysł obudzenia w perfidny sposób śpiących towarzyszy. Zgodnie zakrzyknięto gromkim głosem w kierunku śpiochów: „folia ci się pali, szybko!’, co w skuteczny sposób wyrwało ich ze snu. HAHAHA. Pośmialiśmy się trochę, śpiochy też się z siebie pośmiały (gdy już wyszły z szoku), a potem siedzieliśmy chwilę w ciszy, aż pojawiła się Szefowa z herr Badim. Powiadomiono nas, że droga powrotna stoi dla nas otworem, tylko musimy pozbyć się ogniska. Oczywiście uczyniliśmy to i ruszyliśmy przez głębokie zaspy, egipskie ciemności i grobową ciszę wprost do ciepłego posłania w Chatce.
Następny dzień (poniedziałek) zaczął się dla mnie mniej orzeźwiająco, gdyż zostałam wyznaczona do przygotowania śniadania jako dyżurna. Siedziałam w kuchennej saunie podziwiając obłoki pary wodnej rozbijające się na suficie i przelewałam hektolitry wody z małego czajniczka do dużego kotła. Po posiłku nadszedł czas na porządek w naszej stajni Augiasza, co było praktycznie niemożliwe bez użycia czarnej magii, więc połączoną mocą telekinetycznych żywiołów wezwałam czarnoksiężnika pracy fizycznej i w końcu zapanował jako taki porządek. Dobór ubioru na wyprawę do Świeradowa trwał bardzo krótko i zaledwie po kwadransie stałam w pełni gotowa, z pustym plecakiem obciążającym mój kręgosłup, ściskając w odzianych w rękawice łapkach kijki. Ruszyliśmy. Najpierw było ciągle pod górę, a potem wciąż w dół aż do samego Świeradowa. To zjeżdżanie było super-niebezpieczne, więc na wszelki wypadek, aby nie zawładnęła mną niemożebna do opanowania prędkość wywalałam się co chwilę. W mieścinie zakupiłam sok Tymbark w butelce oraz paczkę pastylek Menthos. Następnie wraz z Kiśką i siostrami z Brzegu udałyśmy się ochoczo do kawiarni ‘Monika’, gdzie wypiłyśmy napój kofeinowy oraz byłyśmy naocznymi świadkami zaginięcia portfela niemieckiego emeryta. Kawa z pianką była wyjątkowo obleśna, ale konsekwencje jej wypicia ujawniły się dopiero za jakiś czas… Obiad w restauracji, do której udaliśmy się już całą grupą był smaczny i pożywny. Warto wspomnieć w tym miejscu o zbiorowej migracji w kierunku toalet, gdyż każdy chciał się nacieszyć hotelową ubikacją. Niestety nie było czasu na ‘półgodzinki dla słoninki’, gdyż poszliśmy po prowiant. Każdy osobnik w zależności od predyspozycji psychofizycznych otrzymał odpowiednią dawkę pożywienia. Rozpoczęła się droga powrotna. Ja szłam sobie gdzieś z przodu i nagle, bez żadnego ostrzeżenia dopadła mnie bolesna kara za wypicie napoju nie dla dzieci. W moim brzuchu skakało stado tasiemców i glizd ludzkich, rozrywając żołądek na strzępy! Naszły mnie nudności przedvomitowe! Głowa była ciężka niczym kula armatnia, a ruchy stały się powolne i słabo skoordynowane! Jednak atak ten minął po dłuższej chwili i udało mi się dogonić towarzyszy, niestety wciąż z dziwnym uczuciem posiadania w swoim brzuchu stada bardzo ruchliwych motyli. Dotarliśmy jako pierwsi na Halę Izerską, co pozwoliło nam zakosztować trochę rozrywki poprzez przemieszczanie się w dół z dużą prędkością w ramach wyścigów. Po powrocie do Chatki stało się jasne, że zaraz puszczę pawia. Udałam się bez zwłoki do toalety, gdzie jak najmocniej odwlekałam chwilę zwrócenia pokarmu. Muszę tutaj w kilku słowach wyjaśnić moją niechęć do vomitu: otóż nie cierpię tej czynności, wzbudza ona we mnie skrajnie negatywne emocje i jest swoistą metaforą wszystkiego, co złe i niedobre. Stałam sobie w okolicach muszli i co chwilę wpadałam w stan przedvomitowy, aby znów po chwili wydostać się z niego i prowadzić swobodną rozmowę, kierując swe myśli jak najdalej od r z y g ó w. Na szczęście obeszło się bez apokalipsy i w znacznie lepszym humorze (co wcale nie znaczy, że dobrym) udałam się do pokoju, aby naszpikować się profilaktycznie różnymi lekarstwami. Po powrocie całej grupy odbyło się szkolenie, a potem kolacja i znów wizyta w skarbnicy snów.
Wtorek rozpoczął się tradycyjnie zaprawą poranną w niekorzystnych warunkach pogodowych ze względu na uderzające w ciało drobinki śniegu ostre niczym igły, gnane przez pędzący z prędkością światła wiatr, którego dzikie ryki i świsty spowodowały pojawienie się na moim ciele gęsiej skórki. Po śniadaniu okazało się, że podzieleni na dwie grupy mamy za zadanie przebyć pewną trasę i odnaleźć ukryte przedmioty. Grupa, w której się znalazłam szukała bunkra, w którym pozostawiono portret jednego z szefów. Po uprzednim przeliczeniu ilości kobiet i dzieci (niestety nie było mężczyzn) i wyznaczeniu zamka udaliśmy się wprost na niebieski szlak. Brnęliśmy przez widmowe zaspy ku budce położonej przy Rozdrożu pod Cichą Równią, gdzie czekał nas odpoczynek. Następnie narty poprowadziły nas w stronę starej opuszczonej kopalni, gdzie spotkaliśmy się z drugą grupą. Było to krótkie spotkanie towarzyskie, z którego właściwie nic nie wynikło, więc ponownie się rozdzieliliśmy. Niestety nie udało się nam odnaleźć wspomnianego wcześniej obiektu, choć sprawdzaliśmy kilka razy. Okazało się, że oprócz bunkra nie ma także Bystrego, który udał się na indywidualne poszukiwania. Wyruszyłam wraz z Anią śladami naszego zaginionego kolegi, nawołując go i po pewnym czasie udało się przekonać zgubę do powrotu. Ponownie w pełnym składzie rozpoczęliśmy drogę powrotną. Była bardzo przyjemna i minęła szybko. Spory odcinek naszej trasy stanowiły pochyłości doskonale nadające się do zjazdu. Pojawiliśmy się w Chatce z rozpromienionymi uśmiechem licami. Niestety opowieść o niebezpieczeństwach wyprawy, czarnych dziurach czasoprzestrzennych i goniącej nas Pężyrce nie przekonała szefów. Byli niepocieszeni, gdyż misja zakończyła się fiaskiem. Oczywiście dokonaliśmy analizy naszych błędów i wyszło na jaw, że nieistniejący bunkier znajdował się w niewielkiej odległości od miejsca poszukiwań. Na obiad przygotowano specjalnie dla nas dziwny wytwór kulinarny o nazwie kuskus, który został gorąco przyjęty zarówno przez obozowiczów, jak i przez ich żołądki. Późnym popołudniem w pokoju dziewcząt odbyła się prezentacja opinii, skarg i wniosków przygotowanych przez kadrę dotyczących funkcjonowania poszczególnych jednostek oraz całej grupy.
Środowy poranek przywitał mnie zmrożonym śniegiem, w który zapadały się moje bose stopy, powodując okaleczenia psychiczne i nieznośny ból fizyczny. Zaprawa ta była dla mnie jakimś wielkim sadystycznym nieporozumieniem, co okazywałam poprzez wyjątkowo niechętne podejście do wszelakich ćwiczeń. Z ulgą powitałam powrót do Chatki, gdzie rzuciłam się w ramiona Kasi i wyznałam wszystkie moje żale dotyczące między innymi tego, że ona była dyżurną i nie miała okazji przebyć tej drogi przez piekło. Po obfitym śniadaniu i spakowaniu wszystkiego, co niezbędne nastała pora odprawy przedegzaminacyjnej. Utworzono dwie grupy. Ja zostałam przydzielona do zespołu wraz z Ziutem, Anią, Zuską, Norbertem, Oskarem, Tomkiem i Jaśkiem. Po odebraniu zapasów jedzonka i napitków wraz z drugą grupą dotarliśmy na skraj Polany Izerskiej. Tam zajęliśmy się dokonaniem uszczelnienia zielonej budki. Ze starannie wyciętych śnieżnych cegiełek utworzyliśmy mur przy wejściu i zatkaliśmy okna. Następnie grupy rozdzieliły się i zajęły tworzeniem wiatrochronów. Jeszcze podczas uszczelniania budki wybrałam się z Anią i Ziutem do lasu w celu odnalezienia miejsca na wiatrochron. Miejsce było więc wybrane. Wydeptaliśmy zgodnie kanciaste koło, z którego według ustalonego wcześniej planu wycinaliśmy za pomocą maczety klocki i ustawialiśmy z nich ścianę. Osoby, które nie znalazły powołania przy budowie schronienia udały się po drewno. Na początku wydeptywałam plac budowy, potem odnajdywałam chrust, ostatecznie jednak tworzenie kształtnych brył śnieżnych najbardziej przykuło mą uwagę i poświęciłam się tej czynności dostarczając arktycznym murarzom spore ilości naturalnego budulca. Wiatrochron został szybko ukończony i prezentował się zaiste elegancko. Z zewnątrz był to gładki półokrągły mur oparty na drzewach, zaś od środka przypominał gigantyczną kanapę z bardzo wysokimi oparciami. Teraz naszym głównym problemem stało się rozpalenie ogniska. Po wielu próbach ze sterty patyków zaczął wydobywać się dym. Na szczęście już po jakimś czasie zrobiło się z niego płonące ochoczo ognisko, strzelające od czasu do czasu gradem iskier. Spreparowaliśmy więc sobie potrawę ‘ser w ziołach’, zwiastującą niekorzystne doznania gastronomiczne, która była jednak całkiem smaczna, ponieważ w ogóle nie posiadała smaku. Nadszedł czas na przedstawienie własnych spostrzeżeń. Niestety nie zdążyłam przed wyjściem ze schroniska dokonać aktu defekacji, przez co cały czas myślałam tylko o tym. Na szczęście moje mięśnie zwieraczy są bardzo wytrzymałe i nie zawiodły mnie i tym razem! Następna sytuacja warta odnotowania polegała na tym, że pozostawiłam moje rękawiczki w pobliżu ogniska, pragnąc ich wyschnięcia. Nagle zostałam powiadomiona przez osobnika o bardzo donośnym głosie, że moje odzienie naręczne ulega właśnie spopieleniu. Skoczyłam na równe nogi i wyrwałam rękawiczkę z gorących jęzorów ognia. Rękawiczka ta płonęła sobie wtedy w najlepsze i widocznie przerwałam jej tą przyjemną czynność, gdyż zemściła się na mnie podpalając moją lewą rękę. Wyrzuciłam z wrzaskiem przeklętą sprawczynię bólu i machając płonącym kikutem oparzyłam sobie rękę prawą. Działo się to bardzo szybko, lecz zanim włożyłam uszkodzone części ciała do kojącego śniegu zwęgliłam sobie cały środkowy palec! Po pewnym czasie postanowiłam spojrzeć obiektywnie na moje obie łapki. Na prawej ręce wypaliła mi się czerwona kropa, zaś lewy środkowy palec poza czarnym śladem i dwoma ranami pozostał nienaruszony. Wszystko piekło potwornie i miało nieprzyjemny zapach, ale wizualnie nie było niebezpieczne. W pewnym momencie nasze śpiewy na cześć białych misiów i innych stworków zostały przerwane rozkazem stawienia się przy zielonej budce. Okazało się, iż czeka nas przeprowadzenie akcji ratunkowej. Po śladach dotarliśmy do poszkodowanej Zofii, która okazała się być osobą dotkniętą emocjonalnie. Nasza akcja ratunkowa skończyła się kompletną klapą i kąpielą ofiary wypadku wraz z ratującymi w fekaliach. Powróciliśmy więc do bazy, gdzie spożyliśmy kiełbasę i znów zaintonowałam wraz z Ziutem księżycowe serenady. Niestety czas mijał bardzo powoli, robiło się coraz chłodniej i ubywało drewna. Dlatego zostało zarządzone powszechne powstanie z czterech liter i zbiorowa zbiórka drewna. Przez pięć minut nie wolno było usiąść i pokazać się w schronie bez drewna. Ten nagły ogólnogrupowy zryw doprowadził do znacznego powiększenia zasobów drewna. Gdy ponownie zajęto swoje dawne miejsca, z racji tego, że moje dłonie potrzebowały ciepła podjęłam dramatyczną decyzję o oddaniu moczu do butelki. Uczyniłam to bez zwłoki napełniając naczynie gorącym złotym płynem. Zakręciłam drogocenną butelkę i uściskałam Ją serdecznie, gdyż była niesamowitym źródłem ciepła. Gdy przybyłam z Nią do wiatrochronu większość osób siedziała w stanie hibernacji i bez żadnych znaków życia czekała na lepsze czasy. Wysuszyłam sobie zadek przy ognisku i postanowiłam nie siadać, aby nie ulec zamarznięciu. Doznałam przypływu energii i rozpoczęłam segregację drewna oraz jego zbiórkę. Poskakałam trochę, pobiegałam i poczułam napad niespodziewanego pragnienia! Czem prędzej uzyskałam swój kubek i wraz z Anną przeprowadziłyśmy reakcję otrzymywania wody ze śniegu. Niestety woda ta nie zaspokoiła naszych potrzeb więc doszłyśmy do wniosku iż chcemy czegoś bardziej pitnego. Procesy myślowe zachodzące w mojej głowie doprowadziły do wpadnięcia na pomysł zaparzenia herbaty z łapek świerkowych. Woda wesoło bulgotała w kubku, gdy zanurzałyśmy w niej dużą ilość malutkich igiełek. Po paru chwilach gotowania, ostudziłyśmy gorący wywar i pochłonęłyśmy zawartość kubka z ogromną prędkością. Szybko zdobyłyśmy drugi kubek i tym razem w dwóch naczyniach przyrządziłyśmy napój. Mały kubek dla nas, a duży dla zahibernowanych i zahipotermizowanych. Hipotermiaki zostały w porę rozbudzone, gdyż zaledwie parę chwil po zatankowaniu (około godziny zero) przybyło szefostwo i pozwoliło nam zabrać swój dobytek do zielonej budki, gdzie przyszło nam spędzić resztę nocy. W zielonej budce mimo nieporozumień wszyscy zasnęli niczym potraktowani gazem usypiającym. Moje posłanie ulokowałam na wąskiej ławeczce, z której regularnie przez całą noc spadałam śpiącym poniżej na głowy. Noc była całkiem przyjemna i nie doznałam zamarznięcia.
Rano powstałam jako jedna z pierwszych i jeszcze przed gwarnym chaosem pakowania się grupy zdążyłam ulokować me rzeczy w plecaku. Potem pożarłam przeogromną ilość pożywienia. Czas na wyznanie: przyznaję się, iż ze smakiem i uśmiechem pochłonęłam nie tylko niemal cały kubek Czeko-dżemi, ale także… boczek zbójnicki mielony!!! Jeju… Najadłam się na zapas, ponieważ ogarnął mnie strach przed straszliwym głodem. Punktualnie o ósmej zjawiła się Szefowa Iva z panem Rośliną. Śledzeni ich czujnym wzrokiem dokonaliśmy posprzątania zielonej budki. Następnie pokazano nam trasę do przebycia. Na szczęście nie była długa (złe chochliki imaginacyjne podsuwały mi na myśl obrazy masakrycznie trudnej trasy, której przebycie równało się z cudem). Od razu ruszyliśmy, niestety liczebność grupy zmniejszyła się o Norberta, który zrezygnował z dalszego udziału w egzaminie. Szło się bardzo szybko i rześko, ze względu na długie godziny spędzone poprzedniego dnia na świeżym powietrzu. Trasa była atrakcyjna i obfita w miłe dla oka widoki. Zrobiliśmy jeden kwadransowy postój na kamiennym moście, po czym bez żadnych przykrych wypadków dotarliśmy do Chatki. Tam okazało się, że to nie koniec sprawdzianu. Czekała nas poprawa akcji ratunkowych. Najpierw odrestaurowaliśmy stary wiatrochron w pobliżu schroniska, rozpaliliśmy płomień i czekaliśmy na reakcję kadry. W ramach napadu chęci wydalenia z siebie produktu przemiany materii i energii wyrzeźbiłam pełnowymiarowy (przepraszam za wyrażenie) >>kibel<<. Miał on spłuczkę oraz odświeżacz zapachowy. Od reszty wiatrochronu oddzielony był specjalną przegródką, mogąca służyć również za rekwizyt do gry w randkę w ciemno. Gdy wszystko było gotowe pojawili się szefowie i zostało nam wyjaśnione, co było nie tak z wczorajszą akcją ratunkową. Wyszło na jaw, że niemal wszystko. Dostaliśmy drugą szansę i możliwość zrehabilitowania się w oczach specjalistów. Tym razem poszkodowanym był mężczyzna. Został opatrzony (noga i głowa) owinięty w śpiwór i NRC, załadowany na karimatę i przetransportowany przy pokrzepiających rozmowach wprost do bazy. Tam nagle odzyskał witalność i utracił kontuzje, aby zająć się obserwacją poczynań drugiej grupy. Po zakończeniu obu akcji, należało ułożyć piosenkę dotyczącą obozu, co zostało dość szybko wcielone w życie. Ostatkiem sił dotarliśmy przed Chatkę, gdzie przed kamerą dokonała się aranżacja piosenki, niestety wypadła niepomyślnie, gdyż pomylony został tekst ostatniej zwrotki. Mimo tej wpadki wpuszczono nas do wnętrza schroniska, gdzie czekał na nas ciepły obiad. Moje marzenia uległy urzeczywistnieniu, gdyż wreszcie mogłam udać się do przysłowiowej wylęgarni muszek. Gdy zakończyłam tą przyjemną czynność okazało się, że pokój jest pusty i ciemny, ponieważ wszyscy wybyli napełnić swe wciąż puste brzuchy na dół. Ogarnęła mnie dziwnie nostalgiczna zjawa emocjonalna, więc pograłam trochę na Piśce, tworząc kaskady nietypowych dźwięków. Jednak po pewnym czasie, wraz z przybyciem do pokoju Sióstr Brzeskich uczucie to minęło pozostawiając mnie na pastwę własnych myśli. Udałam się wraz z Anną na dół, by przypatrzeć się działaniom osób tam przesiadujących. Zapachy dochodzące z kuchni były niezwykle aromatyczne, więc uległam pokusie i dokonałam zakupu pysznej kawy ze śmietanką, która okazała się tak dobrym wyrobem, że powtórzyłam ten zakup jeszcze raz. Po kolacji ogłoszono werdykt. Egzamin został zaliczony! Potem było trochę wyrażania własnych uczuć i opinii oraz trochę zastrzeżeń ze strony szanownego jury. Oznajmiono nam również decyzję o połączeniu grup Echo i Zulu w jeden twór o nazwie Echo. Gdy przemówienia dobiegły końca chwyciłam Piśkę za gryf i usadowiłam się nieopodal kominka. Pograłam sobie trochę i podarłam japę oraz wdałam się w dyskusję z pewnym panem. Potem ten pan i jego koledzy sobie pośpiewali i potańczyli i w ogóle to było już późno i poszłam spać.
Rano zaprawa w strojach do spania, a ja spałam w bluzie, spodniach i czapce, bo mój śpiwór suszył się na sznurku, więc było mi ciepło! HAHAHA. Po obfitym śniadaniu nastąpił czas na spakowanie plecaków i dokładne wypucowanie dziupli. Ruszyliśmy w drogę powrotną nie tylko z pakunkiem na plecach, ale też z bagażem nowych doświadczeń.
W schronisku Orle spożyliśmy ostatni wspólny obiad, śpiewając piosenki i wspominając ciekawe chwile. Podróż do Wrocławia minęła bezboleśnie. Na dworcu pożegnaliśmy się jak gdyby nigdy nic, pod obojętną maską kryjąc nasze prawdziwe uczucia. Myślę, że te kilka dni spędzonych na łonie natury, gdy rzuceni w wir niespodziewanych wydarzeń walczyliśmy o przetrwanie z odwiecznym prawem gór znaczyło dla nas więcej niż wszystkie dotychczasowe spotkania. Gdy pamięć o codziennych sprawach zatrze się z biegiem czasu, wspomnienia zimowych przygód pozostaną wciąż żywe i barwne, gotowe na powrót do nich nawet po wielu, wielu latach.

Aha: podczas wypakowywania rzeczy z samochodu sióstr Kilar pod mym domem zauważyłam brak Piśki! Co sił w silniku wróciliśmy na dworzec, wszczynając powszechny alarm. Całe szczęście: Piśka została odnaleziona cała i zdrowa i jak sadzę nienaruszona, a po za tym na dworcu czekał mój tato, któremu się pomyliły godziny i wszystko, więc sobie tak stał i czekał. Najważniejsze, że akcja zakończyła się pomyślnie!
Wielkie podziękowania dla pana Kilar za poświęcenie i umiejętności rajdowe godne Roberta Kubicy, które pozwoliły w szybkim czasie powrócić po zgubę oraz dla wszystkich, którzy udzielili mi wsparcia psychicznego, w tych trudnych dla mnie momentach, jeszcze raz: dziękuję!!!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
iva




Dołączył: 08 Sty 2007
Posty: 108
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 16:34, 14 Maj 2007    Temat postu:

hehe Smile czytanie tej relacji to sama rozrywka Wink i wracają wspomnienia ..rześkość porannej zaprawy, smak czeko-dżemi.... i takie tam Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
aasiaczekk




Dołączył: 08 Sty 2007
Posty: 26
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Pią 22:13, 18 Maj 2007    Temat postu:

Miśka, podziwiam Cię! Masz po prostu talent do pisania. Mogłabyś książkę napisać!! Very Happy

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
jasio




Dołączył: 16 Gru 2006
Posty: 36
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: wrocek

PostWysłany: Nie 20:51, 03 Cze 2007    Temat postu:

hehe za długie to.. nie chce mi się czytaćSmile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum grupy echo SAS Wrocław Strona Główna -> Wrażenia z Wyjazdów Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin